niedziela, 8 stycznia 2012

To już 45 lat od śmierci Zbyszka Cybulskiego




Jeszcze za mną zatęsknicie

autor: Andrzej Bukowiecki, mz, 2007-01-06

8 stycznia 1967 r., Dworzec Wrocław Główny, 4.20 nad ranem. Zbigniew Cybulski ześlizguje się z peronu między wagony odjeżdżającego pociągu, którym miał dotrzeć do Warszawy. O 4.40 zostaje dowieziony do szpitala. O 5.25 umiera. W pogrzebie uczestniczą tysiące wielbicieli jego talentu i legendy. Gdyby mógł, krzyknąłby do ciągnących w kondukcie tłumów: – Jeszcze za mną zatęsknicie! I miałby rację.

 Człowiek z przeciwieństw
Gdy dziś czyta się wspomnienia o Cybulskim, rozproszone w różnych książkach – od „Zebranych wspomnień z życia aktora” (Warszawa 1967), przez „Okno Zbyszka Cybulskiego” Jerzego Afanasjewa (Łódź 1970) i „Kino i reszta świata” Andrzeja Wajdy (Kraków 2000), do „Pamiętam, że było gorąco – rozmowy z Tadeuszem Konwickim” Katarzyny Bielas i Jacka Szczerby (Kraków 2001) – wyłania się z nich obraz człowieka pełnego sprzeczności.
Będąc osobą niezorganizowaną, przejawiał jednocześnie talenty organizatorskie, zwłaszcza w założonym wspólnie z Bogumiłem Kobielą gdańskim teatrze studenckim Bim-Bom, którego atmosferę uwiecznił Janusz Morgenstern w filmie „Do widzenia, do jutra” (1959).
Cybulski – spóźnialski, po nocach niewylewający za kołnierz, nad ranem miotający przekleństwami w tych, którzy próbowali dobudzić go i zawieźć na plan filmowy – gdy już się na nim zjawił i stanął przed kamerą, momentalnie trzeźwiał i wykonywał zadania aktorskie.
Cybulski – brat łata, po prostu Zbyszek, który z legendarnego chlebaka, pamiętającego czasy okupacji, wyjmował nie mniej legendarny kubek i pił z niego bruderszafty z dworcowymi bufetowymi czy barmanami w wagonach restauracyjnych – miał zarazem wielkie poczucie swej misji aktora. Jeździł po Polsce na niezliczone spotkania z publicznością. Wajda wspomina, jak po jednym z nich, w klubie Żak w Gdańsku, aktor uznał, że niewłaściwie odpowiedział na jakieś pytanie. Nazajutrz wrócił do Gdańska, odnalazł prawie wszystkich uczestników tamtej dyskusji, zebrał ich i skorygował swoją odpowiedź.
Cybulski potrafił być czarujący, co jeszcze bardziej przysparzało mu popularności. Gdy kiedyś skradziono mu motocykl, zostawił na miejscu kradzieży uprzejmą, pisemną prośbę o zwrot pojazdu, podpisaną imieniem i nazwiskiem. Wkrótce odzyskał motor, z listem: „Zbyszku, nie wiedzieliśmy, że należy do Ciebie, przepraszamy”.
Ale bywał też irytujący. Fiński reżyser Jorn Donner, który powierzył Cybulskiemu główną męską rolę w szwedzkim filmie „Kochać” (1964), długo wspominał bankiet, na którym „Cyb” porównał go do hitlerowca, nie mówiąc już o wytłuczeniu kieliszków.
Wśród sprzeczności, które budowały legendę Zbyszka Cybulskiego, najistotniejsza dotyczyła istoty jego aktorstwa. Był dyplomowanym aktorem (studia ukończył w Krakowie w 1953 r.), a jednocześnie, właśnie jako aktor, „nic nie umiał” – jak powiedział Jan Kreczmar, jego partner z „Szyfrów” Wojciecha Hasa (1966). Właściwie wszyscy, którzy pracowali z Cybulskim, potwierdzają, że nie miał warsztatu aktorskiego. Niechętnie uczył się roli, unikał wdziewania na siebie kostiumów, nie miał donośnego głosu, nie zdarzyło mu się chyba zagrać identycznie w kolejnych powtórkach danego ujęcia, tzw. dublach. To dlatego pozostał aktorem głównie filmowym. Na scenie odniósł tylko dwa sukcesy – w „Kapeluszu pełnym deszczu” Michaela Gazzo i „Dwojgu na huśtawce” Williama Gibsona. Na planie filmowym (jeszcze jedna sprzeczność!) mógł się mylić w poszczególnych scenach, ale miał zawsze dopracowaną całościową koncepcję granej postaci. Tylko w ostatnim swoim filmie – „Morderca zostawia ślad” Aleksandra Ścibora-Rylskiego (1967), który wszedł na ekrany już po śmierci aktora , być może ją przeczuwał – w ogóle nie interesował się rolą, którą grał. O dziwo, wypadł dobrze, co po części przypisywano podkładającemu głos Tadeuszowi Łomnickiemu.
Cybulski rekompensował braki warsztatowe niespożytą inwencją twórczą. Sypał pomysłami inscenizacyjnymi jak z rękawa i bez końca zmieniał dialogi, czym niekiedy doprowadzał reżyserów do szału. W zamian proponował aktorstwo nowoczesne, pełne naturalnej emocjonalności, dalekie od koturnowego, jakie – z wyjątkami – pokutowało w kinie polskim od czasów międzywojennych. Ten nowy styl gry podpatrzył u Jamesa Deana i Marlona Brando w filmach, które obejrzał w Paryżu w 1957 r., bawiąc tam na występach z Bim-Bomem. Tak przygotowany zagrał swoją życiową rolę – Maćka Chełmickiego w „Popiele i diamencie” Andrzeja Wajdy (1958). Wcielając się w AK-owca, który nareszcie nie był „zaplutym karłem reakcji”, ale chłopakiem budzącym sympatię, pozyskał ją nie tylko dla swego bohatera, ale również dla siebie jako aktora. Jego Maciek – żołnierz podziemia, targany w maju 1945 r. rozterkami nie tylko politycznymi, lecz także egzystencjalnymi, buntujący się, ubrany we współczesną kurtkę i dżinsy – przerzucił pomost między wojennym pokoleniem Kolumbów, z którego się wywodził, a generacją Października 1956, do której docierały echa filmów z Deanem, przeboje muzy egzystencjalistów, Juliette Greco i pierwsze od lat polskie przekłady utworów Sartre’a i Camusa. Zrośnięty z filmowym wizerunkiem Maćka Chełmickie-go, Cybulski stał się zarazem idolem i symbolem tej generacji. Nawet po śmierci mówiono o nim polski James Dean, bo śmierć – jak w przypadku Deana przedwczesna i tragiczna – jeszcze wzmocniła to porównanie.

 ...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz